Joanna Lech, ur. 1984 w Rzeszowie. Jako pisarka debiutowała powieścią "Sztuczki" (Nisza) nominowaną w 2017 r. do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Gdynia. W 2019 wydała także powieść "Kokon" (W.A.B.). Redaktorka antologii wierszy "Znowu pragnę ciemnej miłości" (W.A.B. 2018). Autorka czterech tomów wierszy: "Zapaść", "Nawroty", "Trans", "Piosenki pikinierów", "Nocne i niecne" nominowanych m.in. do Nagrody Poetyckiej Silesius i Nagrody literackiej Nike. Laureatka wielu konkursów literackich, w tym nagród głównych w konkursach: im. R. M. Rilkego, im. Jacka Bierezina oraz PTWK. Stypendystka m.in. Miasta Krakowa i Fundacji Grazella, Domu Pisarzy Ventspils, projektu Once Upon a Deadline, Wyszehradzkich Rezydencji Literackich, Czeskiego Centrum Literackiego oraz Praga UNESCO. Mieszka w Krakowie.
Wyróżnienia
Rezydencje Twórcze w Puszczy Białowieskiej
2024
Nominacja do Nagrody Literackiej Nike
Warszawa, 2017
Nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia
Gdynia, 2017
Stypendium Twórcze Miasta Krakowa
Kraków, 2011
Stypendium Fundacji Grazella
Kraków, 2011
Nagroda specjalna za debiut w X edycji konkursu literackiego PTWK
Warszawa, 2010
Nominacja do Nagrody Literackiej Nike
Warszawa, 2011
Nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius
Wrocław, 2010
Grand Prix w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Rainera Marii Rilkego
Sopot, 2007
Nagroda główna w XIII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. J. Bierezina
„Nocne i niecne” to opowieść o utraconej miłości. Wiersze pełne są oddziałujących na zmysły obrazów kolejno mijających pór roku, skrzącego się śniegu, pochmurnych, zimnych dni, szadzi, mgieł, smogu, deszczu czy letnich upałów, które przeplatają się ze wspomnieniami, tęsknotą, bólem i żałobą po uczuciu. W tę atmosferę doskonale wpisują się pobudzające wyobraźnię kolaże Karoliny Graczyk niosące tajemnicę, melancholię i niepokój. Przedstawiony w książce proces zilustrowany został również muzycznie przez dodanie soundtracku z kodem QR zawierającego listę kilkudziesięciu piosenek, które przywoływane są wprost jako motta do wierszy lub mimochodem cytowane w tekstach.
Iga, główna bohaterka powieści, bywa okropna: egoistyczna, bezwzględna, niezdająca sobie sprawy z jakichkolwiek konsekwencji swojego postępowania. Jest jednak także brutalnie szczera, a w swoim zagubieniu i dziecięcym egoizmie do bólu ludzka. Gdy nie pomaga stabilny związek ze starszym partnerem, Iga zdaje sobie sprawę, że nie ma łatwych wyjść i pewnego dnia decyduje się na ekstremalny krok.
Piosenki pikinierów to wiersze, które śpiewają o śnie i zmysłach, życiu nocnym i dziennych poruszeniach, czasie utraconym i odzyskiwanym; to pieśni mijających się ludzi, melodie zakwitających dziewcząt i wkraczających w muzykę młodości chłopców. W cieniu losowych ironii, karuzeli żywota, pędzie doświadczeń biegnie bohaterka tych lirycznych wyścigów ze śmiercią i niepewnością, z przypadkowością zdarzeń i goryczą wiedzy o tym, czym jest egzystencjalny krach. Motta wierszy – cytaty z piosenek, czy tytuły piosenek, to nie tylko impulsy do opowieści, to nieodłączny element minut, to jasne punkty w ciemności bycia.
W poetyckich miastach Joanny Lech kruszy się świat, a muzyka połączona ze słowami różnych wykonawców (m.in. Hole, Łoskot, Morphine, Nick Cave & The Bad Seeds, Nine Inch Nails, Pixies, PJ Harvey, Radiohead, Red Hot Chili Peppers) pomaga przezwyciężyć lęk istnienia, scalić rozpadającą się tożsamość, zlepić niedającą się zrozumieć świadomość i niepojętą nieświadomość. Istotą tych liryków jest poszukiwanie wolności, i niech nie zabrzmi to banalnie – to poezja niepodległości, krzyk swobody, ucieczka od zniewoleń. Joanna Lech penetruje pamięć, jej labirynty i korytarze, jej przestrzeń i miejsca, jej cierpkie ulice. Piosenki pikinierów to tom wierszy emocjonalnych, osobistych, gniewnych, ekspresyjnych, na przekór cierpieniu, rzezi świata, niesprawiedliwości losu. To gorączkowe wypatrywanie czułości.
To jest opowieść o dorastaniu. To jest opowieść o stracie. I o magii. O chłopcu w czerwonej pelerynie, który miał na imię Nic i był czarodziejem. O poszukiwaniu skarbów i zabawach w umieranie. O kocie, który nie chciał zostać Szarikiem, sercu napędzanym mechanicznym słowikiem i Dziadku z wąsami Hitlera. O śwince Marysi, która zjadła tęczę, o wszystkich bogach rzeki i Babci, która zmieniła się w drzewo. O karmieniu grobów, pladze biedronek i o tym, dlaczego koniec świata zaczął się w Niebie. To nie jest bajka o śmierci. Wszystko zdarzyło się mniej więcej naprawdę, jak pisał Kurt Vonnegut w Rzeźni numer pięć. Prawie na pewno to prawda.
Wyróżnienia
Nominacja do Nagrody Literackiej Nike
Warszawa, 2017
Nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia
Gdynia, 2017
Opinie
Wielu z nas doskwiera monotonia życia – nawet bohaterskim dzieciakom z tej opowieści, choć robią wszystko, by ją rozproszyć. Rozpraszanie nudy jako życiowy cel. Bo życie na początku przez te straceńcze zabiegi wydaje się dość barwne, a nawet intensywne. Im więcej śmierci dużych i małych, spektakularnych bądź cichych pogrzebów, tym intensywniejsze. Ta proza wydaje mi się właśnie taka: intensywna, zachłanna na wszystkie wspomnienia, doznania. To, co było dawniej, naprawdę i mocno było. A teraz jakoś nie chce.
Recenzje
Prozatorski debiut Joanny Lech trochę przypomina inne pokoleniowe historie o dzieciństwie w latach 90., jest tu vibovit, "Bravo" i plakaty z Depeche Mode, mikrokosmos blokowiska i idylliczny świat wiejskiego domu dziadków. "Sztuczki" nie dają się jednak zamknąć w takim schemacie – Lech kreuje rzeczywistość, jaką znamy z jej wierszy, zmysłową, oniryczną i podszytą rozkładem.
Najważniejsze, że "Sztuczki" w żaden sposób nie przypominają tych autobiograficznych opowieści, które niezwykłe są li tylko dla ich autorów. "Sztuczki" to baśń – zakorzeniona w rzeczywistości, czerpiąca z niej pełnymi garściami, nieuciekająca przed najbardziej nawet brutalną prawdą o życiu, ale jednak baśń. Baśń o umieraniu, a może bardziej o przemijaniu, choć śmierć jest tu owego przemijania najważniejszym wyznacznikiem.
„Sztuczki” są pozycją niepokojącą. Niepokojąca jest treść, niepokojący jest projekt graficzny. Nie dająca spokoju jest banalna prawda o zwykłej kolei rzeczy, której nie da się obłaskawić lub oszukać. Prawda w takim natężeniu wywołuje niemal fizyczny ból. To dzieło duszne, stęchłe i poddane procesom gnilnym. Tekst pęcznieje i nabrzmiewa, jak brzuch trupa. Zapach rozkładu wypełnia nozdrza i nie opuszcza, aż do ostatniej kropki.
Niebo leży ponoć u podnóża Bieszczad. Informuje o tym jedno z początkowych zdań Sztuczek — debiutu prozatorskiego poetki Joanny Lech. Równie dobrze jednak wieś Niebo mogłaby sobie leżeć gdziekolwiek, w jakimś mitycznym „tu", niczym Prawiek z powieści Olgi Tokarczuk. Nawet gdy fabuła Sztuczek przenosi się z Nieba na miejskie blokowisko, szczegółów topograficznych nie przybywa, tak jakby świat przedstawiony przez Joannę Lech był gdzieś za siedmioma górami i siedmioma lasami. W tej mitycznej krainie dziecięcy bohaterowie Andy i Małgosia we wspólnych zabawach odnajdują schronienie przed złym, pełnym przemocy światem dorosłych. Dzięki odgrywaniu ról, opowiadaniu niestworzonych historii i tym wszystkim iluzjonistycznym sztuczkom dzieciństwa, które pozwalają niemal w każdej chwili zmieniać tożsamość i miejsce pobytu, realność świata udaje im się brać niejako w nawias. Mają przy tym coś z dziecięcych bohaterów Wichrowych wzgórz Emily Bront.
Tom Joanny Lech hipnotyzuje, jego wyjątkowy – nieco oniryczny – nastrój (z pogranicza absurdu) sprawia, że sceny, które przedstawia przed nami podmiot, są jednocześnie tak samo nierealne, co zadziwiająco znajome. Autorka w niezwykły sposób potrafi łączyć liryczność z przyziemnością, metafizykę ze sprawami dnia powszedniego, wrażliwość swojego podmiotu z odrobiną zwierzęcości (pierwotną naturą).
Trans otwiera więc na kwestie, które z perspektywy wielu być może nie stanowią większego problemu i powinny zostać przemilczane, tym bardziej jeżeli przecież nie wiemy, czym są ani tym bardziej, jakie mają dla nas znaczenie. Wbrew temu Joanna Lech wnikliwie przygląda się poszczególnym aberracjom rzeczywistości, nie roszcząc sobie przy tym prawa do totalności, gdyż do jakiegoś stopnia jest świadoma swego talentu, ale – co tutaj najbardziej pociągające – nie wie, w jakie rejony może on ją zaprowadzić. Dzięki temu, za każdym razem zaskakując czytelnika niecodziennym podejściem do tego, co niewyrażalne i niemożliwe, kontynuuje eksplozywność znaną z poezji Przybosia. Świat Transu naładowany jest nieznaną energią, która prędzej czy później będzie musiała wybuchnąć. Zanim to jednak nastąpi Joanna Lech, burząc zastane struktury, chce nam pokazać, do czego można dotrzeć, gdy korzysta się z dynamitu wyobraźni.
Zbiór zawiera dwa poprzednie tomiki: „Zapaść” i „Nawroty” w oryginale oraz przetłumaczone na język angielski przez Marka Kazmierskiego. Do książki dołączony jest także krótki film promocyjny. Premiera książki odbyła się 3 kwietnia 2012.
Premiera tomiku odbyła się 16 listopada 2010 podczas 6 spotkania z cyklu "Seryjni poeci" Wydawnictwa Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu.
Wyróżnienia
Nominacja do Nagrody Literackiej Nike
Warszawa, 2011
Recenzje
„Nawroty” Joanny Lech to pozycja dla tych, którzy w poezji cenią nastrojowość, natchnienie i liryzm. Spiętrzona metaforyka, atmosfera złego snu, atrybuty kojarzące się z negatywnością – rozkładem, rozpadem, pęknięciem – powracają w tych wierszach jak natrętny refren. Lech do opisu świata i bycia w świecie używa słów kojarzących się z organicznością, chorobą, ciałem. Nagromadzone ponure „szpitalne” obrazy pokazują stan wiecznego rozdarcia i bólu, świat jest tu pokazany jako permanentna umieralnia. Powtarzalność metaforyki ma powodować uczucie przesytu i znużenia. Tytuł tomu doskonale wpisuje się w poetykę tych wierszy.
W „Nawrotach” nawraca wszystko. Słowa, motywy, obrazy, obsesje, niemal frazy. Pełno tu strupów, rzeki, objawów choroby, popiołu, dreszczów, strachu, zimna, mgły i wilgoci. Te leksemy powracają natrętnie, obsesyjnie i są obecne w niemal każdym wierszu. Autorka sprytnie i sprawnie żongluje motywami. Świetnie komponuje obrazy. Wchodząc w ten świat, od początku nie mamy żadnych wątpliwości - różowo nie będzie. Szczęśliwie też nie. Będzie bolało, będzie chłodno, zwiedzimy „miejsca ciemne i zimne”.
Debiutancki tom, który ukazał się w ramach Biblioteki Laureatów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Premiera tomiku odbyła się 12 grudnia 2009 podczas III Festiwalu Puls Literatury.
Wyróżnienia
Nagroda specjalna za debiut w X edycji konkursu literackiego PTWK
Warszawa, 2010
Nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius
Wrocław, 2010
Wyróżnienie w VI Ogólnopolskim Konkursie Literackim "Złoty Środek Poezji"
Kutno, 2010
Recenzje
Debiutancki tom wierszy Joanny Lech to książka dla dorosłych. Dla tych, którzy - niezależnie od wieku - potrafią przyjąć najtrudniejszą (i jedyną przecież...) prawdę o sensie naszej tu, w świecie, chwilowej przygody. Wiersze Joanny Lech prowadza nas -jak Billie Holiday - „po ciemnej stronie ulicy"... Bez patosu, ale i bez łatwych nadziei, spokojnie, ale z ukrytą w poetyckich obrazach ogromną skupioną siłą. Wielka sensualna wrażliwość tych obrazów na konkret i szczegół, powściągliwe ale i nie-ustępliwe drążenie możliwości języka w nazywaniu tego, co nienazwane, tego, co boimy się uznać i nazwać po imieniu - to kolejne walory tej poezji, czyniące z niej przejmująco prawdziwy, rozpoznawalny poetycki świat. Doskonały debiut!
O czym opowiadają wiersze w tomiku zdającym się być jednym z ciekawszych debiutów poetyckich mijającego roku? O małych dziewczynkach i ich traumatycznych przygodach, o uderzeniach światła w oczy, o tym, jak straszna jest cisza, która zapada, gdy nie mamy nic do powiedzenia, albo właśnie mamy za dużo, tylko brakuje nam słów. To jest poezja brakujących słów. Co może dziwić, gdyż na pierwszy rzut oka wydaje się, że słów jest za dużo. Najwięcej mówi się o rozkładzie złudzeń dotyczących wartości życia i smaku bycia dorosłym. Autorka Joanna Lech dorzuca w tytule zbiorku następne źle kojarzące się słowo. Tym słowem jest „zapaść”.
„Zapaść” – tak można by podsumować debiut Joanny Lech – to smutna i poruszająca opowieść o świecie, który zawsze okazuje się cudzy i niewystarczający, i o samotności, której sens – na podobieństwo sensu owego świata – w ostatecznym rozrachunku może okazać się wątpliwy.
Autorka Zapaści potrafi z maestrią odmalowywać subtelności chwilowych stanów psychicznych
Lech bywa egzaltowana, ale "używa" rozedrgania i szaleństwa z wrażliwością, która sprawia, że łatwo jej uwierzyć. Dzięki temu "używanie" zamienia się w "przeżywanie", a fragmentaryczna opowieść o doświadczanym opętaniu w narrację zadziwiająco spójną.
Wideo promocyjne
Antologie
EleWator. Antologia 2012-2021
Proza, 2022
Poetki na czasy zarazy
WBPiCAK, 2021
Grała w nas gra
Fundacja Kultury Akademickiej, 2017
Scattering the Dark: An Anthology of Polish Women Poets
White Pine Press, 2016
Przewodnik po zaminowanym terenie
OPT / Biuro Festiwalowe IMPART, 2016
Dzikie Dzieci. Antologia laureatów konkursu im. Jacka Bierezina
Dom Literatury w Łodzi, 2014
2014. Antologia współczesnych polskich opowiadań
Wydawnictwo FORMA, 2014
Węzły, sukienki, żagle. Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna
W spektaklu tym odgrywam wszystkie role, kolejno
ściągam słuchawki, ociekam żywicą i mówię o deszczu.
Stoję tak nieruchomo, jakbym parzyła, mówię o deszczu,
bo jestem rzeką, mówię, że upał, bo lepisz się do mnie
oczami, ale nocą, mówiłeś, śniło ci się, jak wyłam.
I to, jak wbijałam gwoździe w śliwki (kamieniem).
Klęczałam na śniegu, chciałam wyssać ci szpik (z łopatek)
(chciałbyś) (z łopatek czy z bioder?) Zataczałam łuki
w powietrzu (rękami?) i wyłam. Zagrażałam światu.
Na przykład sowy
Don’t swallow the cap
Ciche Jolene zza drzwi. Śmierć jest znacznie ciekawsza
od spania. Napady śmiertelnego poświęcenia i szelest kapci.
Gdy skończyła się kawa i nie chce się iść po kawę.
To się puszcza ciemnego bluesa. I pisze pojedyncze zdania.
Ale takie sowy, na przykład, od dawna nie przylatują
na moje okno. Gołębie też nie, moje szyby obsiadły
teraz małe, zielone owady i nie będę już więcej
pisać o oknach.
I nie wiem, czy mi się to nie śni.
(Ale śniło się, że cię zgubiłam między półkami z Tuwimem,
bo pani kazała układać. I jeszcze ta cała zabawa w bierki,
zgniatanie biedronek, rozrzucanie fiszek, naprawdę?)
Łatwy i szybki dochód
Needle in the hay
Albo nagle ten układ: nie mogę cię znieść
ani znieść braku ciebie między palcami.
Żadnych słów, tylko zakrętki na blacie
i oskubany wosk. (Czułość, która powinna
zostać jedynie na zdjęciach). I przypominam
sobie, jak zawsze od dymu śmierdziały
mi włosy, a ty się brzydziłeś poręczy.
Im bardziej się miotasz, tym bardziej
się mijasz. Szalenie obca i sprawna, weź zimę z zaskoczenia!
Wyobraź sobie; w jednej chwili przychodzi sms
i pies wyje pod oknem tak przeraźliwie,
że cierpną od tego kości.
Krztyny
Sonic Youth
Dziś jednak uciekam. Słyszę szum kropel
na trawie i nie ma we mnie ni krztyny spokoju.
Natychmiast chciałabym nie żyć albo bawić się
w chowanego w twojej wielkiej, dusznej głowie.
Pocąc się w deszczu, chciałabym wyjechać.
Kraść samochody w Meksyku, robić tatuaże
dziewczynom z Saint Tropez. I żeby były
te wąskie, niebieskie korale na przegubach
ich dłoni i żeby był przeciąg.
Reckless
Lust Or Love
What else exists to return to me? Haven’t I poured it all out?
I have reached the end of my rope and soon won’t be able to breathe;
I am absent from so many places, places I once called home,
I have fallen through so many hands, I can’t count them (on my fingers?)
You know how they promised us war, but, for now frost
pants over this city, which usually ticks, like a bomb
and, together, with this changing, dissipating light, divides.
Blood that poured down the chin, drips to the pavement.
But, I still have compassion, though it’s also out of place. I no longer know
where the edge of this city ends and in which corner the light cleaves.
So play it again, alone, as we separate, and let’s go from here
to dance. But, first, should I name you fear?
(Should I give you all my money?). I already want
to live in you: is that still not enough for you?
Since uncertainty changed colour and physical form. Like this of yesterday;
relentless cold, white, frost sparking across trees. I have to sleep it off,
must make something of it.
It happens quickly, collapses; trembling, as if set in resonant motion.
Even the walls steaming from excess, dreams condensing in bedsheets,
settling on pores.
It itches more than touch, more than the feathers of those birds,
their battered wings, bones. Marks stamped in snow -
try not to look there, try to force it down.
translation: Marek Kazmierski
Gezeit
Wir liegen da wie Steine, also kann ich uns Ufer nennen.
Die Stille geht unter die Haut wie ins Papier, die Lider schwellen auf.
Adern platzen. Wir haben die gleichen Symptome, und einen Augenblick lang
sind wir einander nah, genauso zerschlagen, verklebt wie Sirup und bitter.
Wir ertrinken im kalten Licht; der Schmerz in den Rippen pulsiert
und verlischt. Das sind nur Schauder, Blitze an den Beugen.
Narben, die nur Haut bedeuten.
Wenn die Wärmespur nach außen dringt, erstarrt sie
wie dein Gesicht; in dem Augenblick, wenn du dich umdrehst. Und man sieht –
was in dir brütet, will nicht kleinbeigeben. Es sackt zusammen,
verfault, wird fremd; kalt wie Messer, stumpfe Rasierklingen,
verbogene Schneiden.
übersetzungen: Ursula Kiermeier
Na pobřeží snu
Zdá se jí dvůr, kolotoč na chodníku. Malá holka piští,
zakrývá si oči, dokud jí nedojde dech. Najednou skočí do vzduchu
a hned spadne na tvář, před koš s odpadky.
A je ticho. V pozadí slunce. Nebe tak jasné jako ve snu.
Kousek dál kluci stavějí hráze, zasypávají se pískem. Malá holka pláče.
Smějí se jí, když si vytahuje z kůže kousky skla.
Ano, ode dneška jí budou říkat Divná;
to nic, schová se za rukama. Tam bude stoupat vzhůru,
obrůstat šupinami a učit se polykat.
překlad: Petr Motýl
Відстані
Виїжджаючи, ти забираєш із собою бурю.
І раптом все стає ясно; я розсуваю фіранки і намагаюсь затерти сліди,
плями з підлоги, смуги попелу і синці. Ти казав, що дороги назад немає;
є дим, але немає попелу, спалена шкіра свербить,
струпи по цілій долоні. Тож мене зраджує запах і скривлений вираз обличчя:
коли я намагаюсь нас якось назвати, вертаються біль коло серця і млості.
Сідаю знов під стіною, повторюю: це діється, мабуть, без мене,
як рецидив якоїсь чудної хвороби, гострі симптоми. А ще під ранок
наснився холод, наснився дощ і зуби, засіяні в порожній кімнаті,
слід їхній на животі; не народиться вже нічого.
переклад: Остап Сливинський
Dopiero wtedy
wszystko się skończy. Blizny na dobre zarosną. Ciepło wybije nas
z rytmu i wejdzie do kości. Zobacz, ten sen przyniesie nam odwilż;
w usta wgryzie się dym i przetnie język. Musisz wymyślić nowy.
Inaczej zostaną tylko te resztki, spalone wersy. Odłamki. Zobacz;
ziemia tli się w tych skrawkach, pęcznieje, aż zapadają się stopy.
Wiatr nawiał iskry i liście drgały od rosy. Widocznie już niosłam
w sobie niepokój; jak dziecko, rosnące pod sercem, podczas,
gdy marzec zamieniał się w rozpacz. Tak ładnie pękało wszystko:
ulice i niebo, nasze ciała sklejone śliną. Błyski cięły powietrze
jak papier, krew wypływała z łodyg. Pomyśl, ten sen przyniesie
nam odwilż. Zamknij oczy i zobacz; wilgoć wsiąka we wszystko.
Słowo rozcina skórę. Ziarnko wypada z ust.
Brzeg jest skórą, która wyznacza granice. Dzieci wyrzeźbiły w niej korytarze,
kierunki pływu, krwiobieg. Patrzę na to od spodu, bo nie chcę być już pytaniem,
punktem odniesień.
Nie mam już miejsca na trwanie. Niebo jest coraz głębsze, nabiera odcieni.
Od paru dni śni mi się noc, ma powybijane okna. W brzuchu pęka szkielet ryby,
a ości zaszywają skórę pod spód.
Potem dławię się tym słowem, nie mogę się podnieść. Dawni znajomi
już tu nie przyjdą, nikt mnie nie znajdzie. Oni wciąż jeszcze noszą po mnie blizny,
oglądają zdjęcia. Ja ciągle pamiętam ten ich ciepły spokój,
burze w sierpniu, chleb. Smołę. Wszystko można przełknąć.
Bezdech
Odkąd niepewność zmieniła barwę i stan skupienia. Tak jest od wczoraj;
natrętne zimno, biel, szron skrzy się na drzewach. Muszę to odespać,
muszę coś z tym zrobić.
To staje się szybko, zapada się, drga, jak wepchnięte w rezonans.
Nawet ściany parują z nadmiaru, sen się skrapla w pościeli,
osiada na porach.
Swędzi bardziej niż dotyk, bardziej niż pióra tych ptaków,
ich połamane skrzydła, kości. Ślady odbite na śniegu –
spróbuj tam nie patrzeć, spróbuj się zachłysnąć.
Знаки
Жара тлеет в руках и заражает травы. Подавляет землю,
когда бежим по полям, собираем моллюсков, жуем листья,
как сахар. Ветер навевает искры и дым, ест глаза.
Над лесом раскинулось небо, в нём огонь: эта картина – река набирает воду
и глотает солнце. Дети лепят гнёздышки и засыпают, сося пальцы.
Август посыпает их волосы пеплом, рисует знаки на небе.
Прыгает в воду с камнем в горле.
Эту картину, Анна, невозможно проглотить. Словно растёт во мне
корочка на сгибе руки. Царапина на глазу. Сон, который режет кожу
глубже чем нож и вдавливает мох в артерии, перья засовывает в рот.
Перевод: Aleksandra Goszczyńska, Diana Mirecka, Илья Карнасевич, Jakub Nowicki
Oranżada ze stonek
Zaczęło się od tego, że Nick Cave przyjechał do Polski. Właściwie to zaczęło się dużo wcześniej, w sierpniu, gdy upał, nuda i powolne smażenie się w dusznym powietrzu. Kompletnie nic się nie działo; siedzieliśmy smażąc nad piwem w jakimś ogródku, tygodniami. A wokół nas palmy, morze, festiwal piosenki: siedzieliśmy smażąc się w tym piekle, tygodniami. I dopiero potem zauważyłam, że zamiast piwa piłam coś, co niepokojąco przypominało oranżadę ze stonek – w eleganckich szklaneczkach, z kolorowymi parasolkami. Barman nalewał to coś z butelki po Coli, tylko, że zamiast odpowiedniego logo na etykiecie była właśnie narysowana wielka, obleśna, wytrzeszczająca oczy stonka ziemniaczana. I jakby się patrzyła, prosto na mnie. To już nawet nie absynt, co to ma być! Krzyknęłam i wszyscy zaczęli tymi butelkami rzucać, w barmana, za siebie, dookoła. Z miejsca zachciało się palić, przypomniałam sobie, że muszę zapalić, i chyba powiedziałam to na głos, bo się koledzy zaczęli klepać po kurtkach, klepali się po kieszeniach, po torbach. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy się zaczęli nawzajem klepać po głowach; no ale nikt nie miał. Siedzieliśmy dalej w tym piekle, bez piwa, bez tytoniu, tygodniami. A potem ktoś powiedział, że Mick Jagger nie żyje. To prawda, właśnie o tym piszę – powiedział kolega. To prawda, przypomniałam sobie, nie raz o tym mówił, pisały o tym wszystkie gazety, straszyły tłuste nagłówki, dzienniki we wszystkich krajach tylko o tym trąbiły; gdzieś nawet ogłosili żałobę. A kolega naprawdę pisał książkę, w której Mick Jagger umiera co dwie strony, na wszystkie możliwe rodzaje śmierci. To prawda, nie raz opowiadał o różnych rodzajach śmierci, jakie mu zaplanował; w jednej chwili pada na marskość wątroby, w innej od wciągania podłego, amerykańskiego proszku na stonki. Kolega opowiadał o tym tygodniami: mówił, aż zapadła noc, skończyło się lato i nad dachami krążyły zeppeliny w kolorze deszczu; postanowiliśmy wznieść toast za Micka Jaggera kranówką, z braku czegokolwiek innego. Przez cały czas wytrzeszczone ślepia stonek patrzyły się na nas z butelek, z drugiej strony baru. Zdawało mi się, że jedna do mnie mrugnęła, ale nie jestem pewna. Postanowiliśmy wyjść z tego baru, ale zamiast na plażę, wyszliśmy na bezkresne pole, pełne ziemniaków. To to już na pewno będzie koniec świata, powiedział ktoś, bardzo smutno. I był.
Za rzekę
Najlepiej było, gdy ktoś umierał. Rzucaliśmy się wtedy na jego bezwładne ciało i obrysowywaliśmy je kredą. Dokładnie, cały kontur. Tak jak w filmach. Rysowaliśmy na czworakach, jedni zaczynali od stóp i łydek, reszta od głowy. Najlepiej do tego nadawała się ta biała kreda do pisania na szkolnych tablicach. Była twarda i dawała wyraźną, grubą linię, zupełnie jak w filmach. No i nie łamała się tak szybko jak te barwione, cienkie, ze sklepu. Ale tamtej zawsze brakowało, więc najczęściej trup wyglądał, jakby upadł na tęczę, tak się mieniła linia, bo przecież każdy miał inny kolor. Już ten trup wcale nie wyglądał jak trup. I nikt się go nie bał. Szturchało się go tylko co chwila, żeby już się nie ruszał. Bo kto widział falujące linie wokół nieboszczyka, nie może być. Potem takich obrysów w kształcie małych chłopców było pełno na każdym chodniku, dopiero deszcz je zmywał. A dorośli chodzili i pukali się w czoło. W klasy by pograli. A porysowaliby coś, narzekał Dziadek, ścierając kontur butem. Ale nie chcieliśmy. Woleliśmy umierać. Umieraliśmy namiętnie, ile nas było. Jedni po spadnięciu z niskiej gałęzi. Inni, gdy grali w nogę. To najczęściej. Albo w gumę. Wystarczył jeden nieostrożny ruch i już się wywalało na rowerze. Wystarczyło, że ktoś się przewrócił, a już dobiegaliśmy do niego z tą kredą – jak stado sępów. No, zupełnie jak w filmach.
A potem, gdy już wszyscy skończyli i linia była zamknięta, trzeba było jeszcze zabezpieczyć miejsce zbrodni. Dlatego stawialiśmy patyki obwiązane sznurkiem, który był żółtą policyjną taśmą, dokładnie taką jak w filmach. Następnie przyjeżdżał Detektyw. Detektywem zawsze byłeś Ty, Andy, bo byłeś najsilniejszy i potrafiłeś czarować. Wkładałeś pelerynę z czerwonej kapy i Dziadkowy kapelusz i pochylałeś się nad nieboszczykiem, dokładnie studiując pod lupą każdy centymetr jego twarzy. Sypałeś piaskiem na głowę, drobnymi listkami wypychałeś mu usta, szeptałeś zaklęcia. Miałeś różdżkę z patyka i procę, byłeś generałem i magikiem. Staliśmy wokół Ciebie kręgiem i waliliśmy w puszki, pokrywki, kosze, co było pod ręką. Waliliśmy w nie kijami, hałas był piekielny. Waliliśmy, dopóki nie zakryłeś zwłok peleryną, nie wypowiedziałeś magicznego: Wstawaj, chuju! Abrakadabra! I na to zaklęcie trup zrywał się z ziemi cały i zdrowy. Ale czasem jeszcze stwierdzałeś, że to specjalnie, morderstwo, i że trzeba to zbadać. Wtedy rzucaliśmy się szukać poszlak. Śladów ukrytych w zdeptanych liściach, w odciskach butów i startych liniach boiska. Zazwyczaj szybko znajdowało się narzędzie zbrodni – piłka kopnięta za siatkę albo przecięta opona w rowerze. Więc łapano podejrzanych i ustawiałeś ich pod ścianą, przepytywałeś, a potem kolejno wykrzykiwałeś: Winny! Głośno i twardo jak rozkaz, uderzając przy tym łopatką o durszlak. Pluton egzekucyjny już czekał. Dawałeś znak, żołnierze wyciągali pistolety na wodę i strzelali im po kolei w czoło. Syk, pstryk i po wszystkim. Winni padali jak muchy, z wywalonymi językami leżeli sztywni, bezsprzecznie martwi. Szturchaliśmy ich jeszcze raz, czubkiem buta, tak na wszelki wypadek. Bo gdyby któryś jęknął, jeszcze trzeba by było go dobić. A potem kopaliśmy im grób.